Moja własna bulimia nervosa
Jak zaczyna się bulimia? Jak zaczynają się zaburzenia odżywiania? Całkiem niewinnie!
Moja własna historia, tak jak wiele, zaczyna się w czasach liceum. Gdy miałam 15 lat, zaczęłam dostrzegać, iż moje ciało odbiega od ideału (oczywiście dla mnie ideałem był obraz wykreowany przez media – wychudzone modelki ulepszone w Photoshopie). Zauważyłam także u siebie szczególną przypadłość: w sytuacji dużego stresu, moja waga radykalnie spadała. Wtedy czułam się fantastycznie – WOW, w końcu jestem chuda! – cieszyłam się i bardzo szybko akceptowałam nową wagę. Natomiast powrót do poprzedniej (wyjściowej) wagi już nie był taki świetny. Był taki okres, gdy straciłam na wadze 8 kg. Wtedy, gdy waga powracała do normy, pierwszy raz płakałam, bo musiałam jeść. Mama krzyczała na mnie, że jestem nienormalna i powinnam się leczyć – fakt, parę lat później również doszłam do tego wniosku.
Pamiętam, jaki czułam smutek, ból oraz nienawiść przy spożywaniu posiłku. Pamiętam także taką sytuację: będąc z moim ówczesnym chłopakiem w restauracji, nie chciałam nic zamówić. Nawet, gdy dokonał za mnie wyboru, nie chciałam tego jeść. Zagroził wtedy, że jeśli nic nie zjem, to on zacznie śpiewać na głos. I zrobił to! Poczułam taki wstyd, że przełamałam się i zaczęłam jeść. Strasznie fałszował. To jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie dla mnie zrobił, bo cały nasz związek również przyczynił się do choroby.
Wtedy jeszcze nie wymuszałam wymiotów. Zaczęły się próby ze środkami przeczyszczającymi. Potem był tzw. okres ciszy. Oczywiście hasła typu „jestem za gruba” pojawiały się na okrągło. Brak akceptacji przeplatał się z obojętnością dotyczącą wyglądu. Sinusoidalnie. Związek się sypał, a ja na zmianę chudłam i tyłam. Gdy byłam chuda pewność siebie rosła, gdy tyłam – malała. Libido – w zależności od wagi – było raz wyższe, raz niższe.
Pochodzę z domu, gdzie były problemy w relacjach rodzinnych. Czułam, że muszę zwrócić się do psychologa. Miałam wtedy 21 lat. Mój były odradził mi te wizyty. Dziś wiem, że był to błąd. Mniej więcej w tym momencie zaczęłam się zatracać. Samoocena sięgnęła krytycznego poziomu. Dodatkowo otaczający mnie ludzie nie pomagali mi w jej odbudowaniu.
Ojciec potrafił mi powiedzieć, że mój chłopak jest ze mną tylko dlatego, żeby się mną chwalić przed kolegami. Stosował przemoc psychiczną na różne sposoby. Fizyczną przestał, gdy po tym, jak mnie przeciągnął za włosy po podłodze (miałam 15 lat), zagroziłam, że jeśli jeszcze raz mnie tknie, to pójdę na obdukcję. Równocześnie mój chłopak, który wmawiał mi, że każdy inny facet będzie chciał mnie wykorzystać, wywoływał moją zazdrość, bo: „tak śmiesznie się denerwujesz”. Mama zamiast rozmawiać ze mną, ochrzaniała mnie i krytykowała. Nie byłam w stanie sprostać jej oczekiwaniom (bo posprzątałam kuchnię, ale zostawiłam okruszki na desce, przecież „inni to potrafią, czemu Ty tak nie możesz”). Swoje frustracje i niezadowolenie z życia przelewała na mnie. Jeśli dodać to tego moje zdolności do autodestrukcji, mój obraz samej siebie był jak w krzywym zwierciadle.
Potrafiłam nic nie jeść, by osiągnąć zamierzoną wagę. Potem, gdy to już nie wystarczało, w imię szczupłej sylwetki (a przynajmniej tak mi się zdawało), zaczęłam sięgać po bardziej radykalne metody. Długo przebywałam sama w domu, więc nie miałam żadnych świadków. Mama, widząc, że jedzenie znika, myślała, że jem normalnie. Nie zwracała uwagi na ilość ubywających pokarmów oraz moje chudnięcie.
Rozstałam się z moim chłopakiem, co było dla mnie ogromnym stresem, więc byłam wychudzona. W tym czasie poznałam mojego aktualnego partnera. I wtedy zakiełkowała mi myśl, że skoro zakochał się we mnie (takiej chudej), to jak przytyję, to mnie rzuci. Nie byłam w stanie sobie wytłumaczyć, że kocha mnie ze względu na moje wnętrze. Dodatkowo zrodziła się we mnie inna równie „mądra” myśl, że nie mogę być grubsza od niego. Przecież będzie to głupio wyglądało. I w ten oto sposób zaczęła się walka o utrzymanie wychudzonej sylwetki.
W dążeniu do „idealnej” figury zaczęłam wymuszać wymioty. Gdy nie miałam takiej możliwości, to katowałam się ćwiczeniami. Potrafiłam do tego stopnia ćwiczyć, że kolana drętwiały mi z wysiłku. Wymuszanie wymiotów też było stopniowe. Najpierw raz na jakiś czas. Potem raz w tygodniu, aż doszło do 3-5 razy dziennie. Miałam ślady na kostkach, popalony przełyk, miesiączka stała się ruletką. Byłam apatyczna, przemęczona, o odporności nie było mowy. Włosy wypadały garściami, skóra pokryła się krostami. To wszystko tylko po to, by osiągnąć cel – nie przytyć.
Impulsem do walki stał się dla mnie mój partner, którego kochałam i kocham nad życie. Gdy mówił mi, że jestem jego ideałem, to czułam się jak ostatnia świnia. Wiedziałam, że nie jestem idealna i czułam się podle, utrzymując go w takim przekonaniu. Był on pierwszą osobą, której przyznałam się do bulimii. Bolało i było ciężko jak cholera. Potem przyszedł czas na rodzinę. W zasadzie to najciężej było przyznać się ukochanemu – z resztą poszło gładko.